Serialowe Żywe Trupy mają swoje wzloty i upadki, co powoduje, że po prostu nie mam ochoty ich czasem oglądać. Tak też swoją przygodę z nimi skończyłem parę miesięcy temu, w trakcie sezonu trzeciego. Nie tęsknię za nimi. Przypomniało mi się o nich dopiero niedawno, kiedy licznik dobiegał końca. Licznik odliczający dni do premiery kontynuacji gry, która nie nudzi jak powyższy serial. Chociaż jej tytuł brzmi również The Walking Dead.
Na razie, jak to już było w poprzedniej części, otrzymaliśmy dostęp do pierwszego odcinka zwącego się „All that remains”. Następne mają nadchodzić w przyszłości. Telltale Games serwując nam dwugodzinne, silne przeżycia emocjonalne chyba dobrze się z tym czują, każąc nam czekać na rozkwit historii. Jak wygląda start drugiego sezonu i czy jest on równie dobry, jak to miało miejsce przy poprzedniej odsłonie? Skłaniam się, by powiedzieć nie. Ale zaryzykuję również zapewnienie, że z pewnością będzie lepiej.
Podkreślę już na wstępie, że jeśli ktoś nie grał w poprzedni sezon Żywych Trupów, to lepiej niech od nich zacznie. A to z czterech powodów. Po pierwsze: jest już dostęp do pełnej palety odcinków. Po drugie: pozna mechanikę gry i skutki nieprzemyślanych wyborów moralnych. Po trzecie: nie zrazi się. Po czwarte: zachowując zapis gry, popełnione decyzje znajdą swoje konsekwencje w drugim sezonie. Jeśli już to będziemy mieć odhaczone, możemy zagłębić się w ten chory, „nieżywy” świat.
Motywem przewodnim drugiego sezonu jest Clementine. To ona będzie naszym odzwierciedleniem w świecie gry i to w jej usta będziemy wkładać ważkie słowa, które zadecydują o naszym losie. Pomysł nie przypadł mi do gustu. Grając dzieckiem infantylne decyzje i potęgowanie niepowodzeń były łatwe do przewidzenia. Mimo wszystko wniosło to niejaką świeżość, a przy okazji rozwiało wątpliwości i niedomówienia, co fortuna uczyniła z naszą uroczą przyjaciółką. Pojęcie łaski już przestało istnieć.
Nie chcę Wam zdradzać, co, jak, gdzie i z kim przyjdzie toczyć przygody, a w większości spory, więc skupię się bardziej na samym pomyśle tej historii. I od razu powiem, że jest banalna. Oglądając film rzadko, kiedy chcemy, by bohater robił właśnie to, co krzyczymy do ekranu. Początkowa satysfakcja szybko przerodziłaby się w nużące zgadywanie, aż w końcu wypaczyłoby to całą frajdę i zgasilibyśmy telewizor. Niestety tak jest tutaj. Nawet bez Twojej ingerencji fabuła potoczy się torem jasnym i prostym. Nieliczne wyjątki, kiedy to my podejmiemy następny krok nie ratuje sytuacji. Konsekwencje jeszcze nie wychodzą na wierzch, nie znajdujemy suspensu, tylko zbieramy, rozmawiamy i stawiamy fundamenty, na których zbuduje się przyszłość. Oby kolorowa, bujna i intrygująca. Oby nie miałka.
W poprzednie pięć epizodów zagrywałem się bezustannie. Na mojej twarzy malowały się wszelkie emocje, które mną targały. Był uśmiech, złość, radość oraz gniew. Była nienawiść i satysfakcja z zaprowadzonego porządku. Tutaj po prostu wyrażała obojętność. Jeśli kojarzycie, jak istotne są wybory moralne oraz w jak nieprzewidywalnych momentach się one pojawiały to na ten czas „All that remains” tego nie oferuje. Tak naprawdę pojawił się jeden. Zapowiedziany z wyprzedzeniem. Który zawiódł. Wszystko przez sztampę. Cała magia została pobita przez małe wybory. Przez przygody na szlaku prowadzącym na szczyt, gdzie powinno rozegrać się imponujące starcie. Starcie, w którym nasze wartości postawione zostałyby na szalce. A ja po prostu kliknąłem. Niewzruszony. Nieco tylko zainteresowany.
Produkcja targnie uczuciami, poruszy, sprawi, że pożałujemy swojego czynu, ale tylko w naszej wyobraźni. Nie zobaczymy tego wszystkiego na ekranie. Poczujemy ukłucie strachu, ale tylko myśląc, co stanie się następnego ranka, kiedy Clementine otworzy oczy. Widok tego samego też ranka narodzi się wyłącznie w naszej głowie. Do czasu, kiedy pojawi się drugi epizod. Do czasu, kiedy wszystko z łomotem zwali się na kark. Do czasu, kiedy decyzje małej dziewczynki zaczną stawiać przed nią schody, a ona sama zacznie wpadać w sidła.
Kończąc czułem pustkę. Niegdyś Clementine odkryła we mnie duszę wrażliwca. Aktualnie chyba o tym zapomniała. Chciałem starego The Walking Dead. To nie ja postawiłem tak wysoko poprzeczkę. To twórcy sami ją sobie zawiesili na takim pułapie. Może powiedzenie, że film rozkręca się po godzinie i tu się sprawdzi. Lecz na porządną dawkę ekscytacji przyjdzie trochę poczekać. Na kontynuację czekałem z wypiekami na twarzy. Rozmyślałem tylko o tym, co będę robić w oczekiwaniu na kolejny odcinek. Teraz już wiem. Po prostu spojrzę w kalendarz i powiem, że chyba o czymś zapomniałem.
The post The Walking Dead: Sezon 2 – wrażenia z pierwszego epizodu appeared first on GAMEMAG.PL.